Andaluzja, dajmy na to, zaczyna się w zakrystiach, bocznych nawach, lokalnych muzeach, żeńskich klasztorach, gdzie pełno jest relikwii, obciętych głów, oddzielonych palców, laleczkowatych jezusików, pukli świętych, słowem: cielesnych fetyszów, pochowanych w klasztornych zakamarkach, ale też, kiedy indziej, wystawionych na widok publiczny w sklepach, kościołach, bocznych uliczkach, targowiskach. Te zacienione zakamarki zderzają się z oślepiającym słońcem, rozpuszczając twarde granice: nic w Andaluzji nie trwa samo w sobie, wszystko się rozcieńcza, krzyżuje i nakłada, mnoży i rozkłada. Andaluzja to kraina wielości, łagodnych przeistoczeń, zaprzeczenie samowsobności. Nawet odrąbana głowa świętego to tylko synekdocha, część większej, duchowo-materialnej całości, w której wszystko ze sobą się wiąże, w której wszystko się ze sobą miesza. Nawet wypalone słońcem pole jest znakiem żywotności. Nawet sardynka na patyku nie lśni sama. Nawet w katolickiej katedrze wiją się mauretańskie łuki. Nawet łódki na piasku w Kadyksie doczekają się łagodnego falowania. Oksymorony, synekdochy, wieloznaczności. Serie i sobowtóry. Powierzchnie i głębie. Bryły i cieki. Wzniosłe i komiczne. Jezdnie i przestwory. Andaluzja. Al-Andalus.
Michał Paweł Markowski